22.05.2010 - Gryfland maraton mini
Piątek, 25 czerwca 2010
· Komentarze(0)
Kategoria wyścigi
Po wcześniejszej jeździe dwójkami czułem, że coś jest nie tak. Moje odczucia powysiłkowe były jednym słowem złe. Tylko dlaczego? Jeździłem przez zimę. Może niewiele, do 5 godzin tygodniowo na iMagicu ale od połowy marca od razu na szosę i po 2,5-3 godziny dziennie od poniedziałku do piątku. Można być słabym jeśli treningi są za lekkie. Można dostać skurczów, zawrotów głowy gdy krew odchodzi po gwałtownym powstaniu z krzesła. Ale zawsze po wyścigu, nawet takim gdzie mózg z wysiłku wyłącza się prawie w 90% po chwili następowała prawie euforia. Kiedy już dochodziłem do siebie czułem się wspaniale. Energia wracała ze zdwojoną siłą ładując każdy zmęczony mięsień. Teraz tak nie było. Pomyślałem, że chyba przegiąłem z ilością jak i intensywnością. Bądź co bądź jak już wyjechałem na szosę w połowie marca to po pierwsze było zimno. Po drugie wiało prawie zawsze od morza. Codziennie 40km pod silny wiatr w twarz. Musiałem się przemęczyć. Stąd takie dziwne samopoczucie. Ale i tak nie pasowało mi to.
W dniu maratonu przed startem również czułem się nieswojo. Zobaczymy. Stoimy na starcie. Przyglądam się mojej grupie. Deszcz lekko siąpi i zniechęca. Żałuję, że przyjechałem. Pamiętam z poprzednich lat wyścigi masters, w których brałem udział i te strugi deszczu tryskające spod kół prosto w oczy, twarz, usta. Tak będzie i tym razem – wzdycham. Przyjemności niewiele albo wcale. Mnóstwo wody zmieszanej z potem, piachem i błotem. Ubrałem się dość ciepło. Buty zawinąłem w worki foliowe, spiąłem gumkami i na to ocieplacze neoprenowe. Póki stopy będę miał suche to będzie dobrze i ciepło. Jak przemokną to będzie po jeździe. Zrobi mi się momentalnie zimno. Spadnie wydolność i koniec. Startujemy. Tempo od razu …wyścigowe. Adrenalina każdemu skoczyła i każdemu jedzie się łatwo. Wychodząc na zmianę miałem tętno bliskie 170 uderzeniom, więc od mojego maksa niewiele. Za ostro! Muszę przystopować. To nie protokół Tabaty, żeby dawać z siebie wszystko przez te niecałe 4 minuty. Tu tak trzeba będzie jechać ponad 2 godziny! Ze 30-40km pracowałem w miarę dobrze. Potem zaczęły się problemy z kolką. Jak kolka minęła to skurcze. Tempo zawrotne. Średnia ponad 40km/h ale moja średnia moc jest porównywalna z Iławą tylko tam jechałem swobodnie a tu już cierpię! Zabrałem jeden bidon czystej wody. Gdy popiłem skurcze mijały ale picia wystarczyło na połowę dystansu. Każde mocniejsze szarpnięcie podczas którego musiałem wstać z siodła, nasilało bóle mięśni. Coś jest naprawdę źle. Gdzie jest ta moja wiosenna moc? Teraz mam ledwo 240 watów avr a przecież jeszcze w kwietniu mogłem jechać na 280 watach przez 2 godziny. Bardzo interwałowe tempo mnie rozłożyło – myślę sobie. Fakt, nie miałem okazji tak pojeździć i teraz zbieram owoce. Parę ostrzejszych „strzałów” i jestem ugotowany. Ech.. kolejna nauczka, o której zapomniałem. Z drugiej strony ten start to miało być przygotowanie do MP ITT więc nie narzekaj. Po drodze zgarnęliśmy wielkiego gościa na czasowym rowerze. Ulokowałem się za nim mając dobrą ochronę przed wiatrem. Jechał w 2-3 metrowym odstępie od grupy więc nikt nie angażował go do zmian. Na 80km pękł. Jak się zorientowałem to już grupka odjechała na kilkanaście metrów. Dałem spokój z pogonią. Po pierwsze bałem się, że skurcze mnie sparaliżują a po drugie to już prawie meta. Jak się okazało to ze względu na roboty drogowe musieliśmy jechać kilkanaście kilometrów więcej co było bardzo dołujące. Zmęczenie, skurcze, ból mięśni nasilający się z każdym kolejnym kilometrem. W open byłem szósty. W mojej kategorii czwarty. Muszę z całym szacunkiem przyznać, że do tylko zasługa mojej grupy. Malinowski, Dec, Hlek przy mniejszym wsparciu pozostałych wypracowali taki czas. Na drugi dzień po powrocie do domu zostałem rozłożony na czynniki pierwsze przez grypę żołądkową. Co to za dół psychiczny :-( Rany… nigdy więcej. To, że coś boli to nic ale ta pustka w głowie. Brak nawet cienia radości z czegokolwiek. Zacząłem rozumieć jak to jest jak człowiek jest w depresji. A teraz wrażenia podnieśmy do potęgi? Brrr.. Czas inkubacji wirusa to podobno 1-3 dni więc z dużym prawdopodobieństwem byłem już zarażony na tych wyścigach. Trochę mi ulżyło bo to wyjaśnia złe samopoczucie, a wyniki? Będą lepsze ;-)
W dniu maratonu przed startem również czułem się nieswojo. Zobaczymy. Stoimy na starcie. Przyglądam się mojej grupie. Deszcz lekko siąpi i zniechęca. Żałuję, że przyjechałem. Pamiętam z poprzednich lat wyścigi masters, w których brałem udział i te strugi deszczu tryskające spod kół prosto w oczy, twarz, usta. Tak będzie i tym razem – wzdycham. Przyjemności niewiele albo wcale. Mnóstwo wody zmieszanej z potem, piachem i błotem. Ubrałem się dość ciepło. Buty zawinąłem w worki foliowe, spiąłem gumkami i na to ocieplacze neoprenowe. Póki stopy będę miał suche to będzie dobrze i ciepło. Jak przemokną to będzie po jeździe. Zrobi mi się momentalnie zimno. Spadnie wydolność i koniec. Startujemy. Tempo od razu …wyścigowe. Adrenalina każdemu skoczyła i każdemu jedzie się łatwo. Wychodząc na zmianę miałem tętno bliskie 170 uderzeniom, więc od mojego maksa niewiele. Za ostro! Muszę przystopować. To nie protokół Tabaty, żeby dawać z siebie wszystko przez te niecałe 4 minuty. Tu tak trzeba będzie jechać ponad 2 godziny! Ze 30-40km pracowałem w miarę dobrze. Potem zaczęły się problemy z kolką. Jak kolka minęła to skurcze. Tempo zawrotne. Średnia ponad 40km/h ale moja średnia moc jest porównywalna z Iławą tylko tam jechałem swobodnie a tu już cierpię! Zabrałem jeden bidon czystej wody. Gdy popiłem skurcze mijały ale picia wystarczyło na połowę dystansu. Każde mocniejsze szarpnięcie podczas którego musiałem wstać z siodła, nasilało bóle mięśni. Coś jest naprawdę źle. Gdzie jest ta moja wiosenna moc? Teraz mam ledwo 240 watów avr a przecież jeszcze w kwietniu mogłem jechać na 280 watach przez 2 godziny. Bardzo interwałowe tempo mnie rozłożyło – myślę sobie. Fakt, nie miałem okazji tak pojeździć i teraz zbieram owoce. Parę ostrzejszych „strzałów” i jestem ugotowany. Ech.. kolejna nauczka, o której zapomniałem. Z drugiej strony ten start to miało być przygotowanie do MP ITT więc nie narzekaj. Po drodze zgarnęliśmy wielkiego gościa na czasowym rowerze. Ulokowałem się za nim mając dobrą ochronę przed wiatrem. Jechał w 2-3 metrowym odstępie od grupy więc nikt nie angażował go do zmian. Na 80km pękł. Jak się zorientowałem to już grupka odjechała na kilkanaście metrów. Dałem spokój z pogonią. Po pierwsze bałem się, że skurcze mnie sparaliżują a po drugie to już prawie meta. Jak się okazało to ze względu na roboty drogowe musieliśmy jechać kilkanaście kilometrów więcej co było bardzo dołujące. Zmęczenie, skurcze, ból mięśni nasilający się z każdym kolejnym kilometrem. W open byłem szósty. W mojej kategorii czwarty. Muszę z całym szacunkiem przyznać, że do tylko zasługa mojej grupy. Malinowski, Dec, Hlek przy mniejszym wsparciu pozostałych wypracowali taki czas. Na drugi dzień po powrocie do domu zostałem rozłożony na czynniki pierwsze przez grypę żołądkową. Co to za dół psychiczny :-( Rany… nigdy więcej. To, że coś boli to nic ale ta pustka w głowie. Brak nawet cienia radości z czegokolwiek. Zacząłem rozumieć jak to jest jak człowiek jest w depresji. A teraz wrażenia podnieśmy do potęgi? Brrr.. Czas inkubacji wirusa to podobno 1-3 dni więc z dużym prawdopodobieństwem byłem już zarażony na tych wyścigach. Trochę mi ulżyło bo to wyjaśnia złe samopoczucie, a wyniki? Będą lepsze ;-)