Jazda na czas dwójkami. 22.05.2011 Otrzymałem propozycję startu z samym Mistrzem Polski. W takiej sytuacji się nie odmawia. Jest to prawie równoznaczne ze zdobyciem medalu. Niewiadomą jest tylko jakiego koloru :-) Ja odmówiłem... w pierwszej chwili. Kiwnąłem przecząco głową, że nie, nie jadę bo jestem za cieżki, trasa jest bardzo trudna i różnica między nami jest zbyt wielka. Sposób w jaki Jurek potrafił mnie bardzo szybko przekonać świadczy o wielkiej umiejetności perswazji tego człowieka :-) Zgodziłem się. W dniu startu byłem bardzo ospały i apatyczny. Całe zdenerwowanie startem z Mistrzem Polski z poprzedniego dnia gdzieś uszło. Rozgrzewka na trenażerze na 200 watach bardzo męcząca. Strój czasowy, jednoczęściowy z numerkiem przypiętym przygotowałem wcześniej Założyłem go od razu ale nie zakładałem górnej części pozostawiając ją wiszącą na bokach po to żeby jej nie pocić i na samym starcie założyć tę cześć suchą. Na rozgrzewkę założyłem rozpinaną koszulkę. W chwili, gdy byłem gotowy do startu i zacząłem zakładać górną część stroju zauważyłem, że numerek wisi bezładnie i trzyma się tylko na dwóch agrafkach! Ręką wyczułem, że jedna się odpieła a drugiej nie ma! Cholera... co teraz!. Gorączkowo rozglądam się dookoła. Na szczęście dostrzegłem Pana Jurka Leśniaka z przypiętym numerkiem. Podbiegając poprosiłem o agrafkę. "Proszę bardzo". Fotograf rozmawiajacy z Panem Jurkiem pomógł mi przypiąć numer i pędem omijajać kibiców pognałem na start. Dojeżdzajac widzę, że Jurek Sikora już odjechał! dobrych kilkaset metrów. Ktoś krzyknął do mnie "jedź!" Przycisnąłem na pedały ale po chwili puściłem korby. Przecież nie przejechałem przez matę, która rejestruje chip! Na szczęście sędzia zorientował się i krzyknął do mnie "czy przejechałem przez matę?" Odpowiedziałem - nie! Zrobił jakiś znak i krzyknął "jedź Pan!". Depnąłem na stojąco goniąc Jurka. Adrenalina sięgnęła szczytu. Spieprzyłem sprawę - pomyślałem. Koniec marzeń o medalu. Trudno. Cisnąłem tak mocno, że Jurek świadomy iż tempo jest zbyt mocne jak na początek, szybko mnie wyprzedził wychodząc na zmianę żeby ostudzić mój zapał. OK. Zwalniamy a ja buzuję jak pochodnia. Jurek narzucił bardzo mocne i równe tempo. Zębatka 12-11. Siła ogromna i płynność świetna. Dałem kilka zmian ale miałem wrażenie, że spowalniam cały ten nasz pociąg. Nie patrzyłem na SRM całą uwagę skupiłem na niskiej pozycji, kadencji, oddechu. Trzymać rytm, kadencję, nie spinać górnych partii ciała, rozluźniać mieśnie nóg, wtedy kiedy nie pracują. Przyśpieszać kadencją nie siłą. Złapałem rytm. Po nawrocie było ciężej. Końcówka dramatyczna w moim wykonaniu. Siedziałem na kole i na tych ostatnich kilometrach, które były najtrudniejsze, siłą woli cisnąłem i wmawiałem sobie to już prawie koniec! Jeszcze chwila.. ciśnij! nie odpuszczaj! Bo jest tak jak Jurek mówił "W jeździe dwójkami ten drugi jest najważniejszy bo to jego czas się liczy na mecie." Więc ciśnij i walcz, żeby nie zawieść i nie zgubić nawet części sekundy na tej końcówce. Dojchaliśmy. Ja ze skórczami mięśni między stawem biodrowym a udem. Gratulacje za dobrą jazdę. Spokój i opanowanie ze strony Jurka. Myślałem, że coś mi powie o moim spóźnieniu. Pojawi się słuszny wyrzut ale nie. Facet naprawdę na poziomie. Żadnej wzmianki na ten temat. Jedynie miłe słowa i bardzo pocieszajace. "Super!. Jechałeś świetnie. Tego się spodziewałem i tego oczekiwałem. Nie musiałem się wcale martwić o ciebie." Nie interesował mnie nas czas bo czego tu oczekiwać. Spóźnienie załatwiło wszelkie marzenia. Krawczyk z Chałaśkiewiczem stanowili świetnie dobraną drużynę więc ogromna moc Jurka tego nie mogła zrekompensować. Spokojnie osuszyłem się, przebrałem. spakowałem. Poszedłem zdać chip i numer. Zerknąłem na wyniki. Co?! Mały szok... Bejner, Sikora 1 miejsce!. Zdębiałem. Jak to możliwe! Spóźnienie i jeszcze wygraliśmy! Zaraz... o ile? 15 sekund! Rany! Udało się. Oczywiście nie dzięki temu drugiemu z pary ale dzięki Mistrzowi Polski :-) Dane z SRM: Nasz realny czas, czyli moment w którym ja przekroczyłem linię startu i mety to 34:10. Moja moc ... nie miała tu decydującego znaczenia 320 watów. Natomiast Jurka musiała oscylować w granicach 350-370 watów :-) Moje moce chwilowe: 5s - 1422 waty 10s - 915 watów 20s - 667 watów 30s - 558watów 1min - 472 waty 5 min - 370 watów hr.max.178, avr.160 Świadczą, że tutaj również mogło być dużo lepiej ale jednak wynikły one ze spóźnienia na start.
Jazda indywidualna na czas. 21.05.2011. hr.max 182. avr. 164 Czas 29:18. Piąte miejsce. Moc avr. 320 watów Moc NP 340 watów. Srednia prawie 41km/h. Szkoda. 20 watów różnicy to wiele sekund roztrwonione przez nieuwagę. Zacząłem bardzo ale to bardzo mocno. Po przejrzeniu danych z SRM: 10 sekund ponad 1kW 20 sekund prawie 900 watów 30 sekund 755 watów 1 minuta 560 watów 2 minuty 441 watów To wszystko sam początek... i na takim długu tlenowym jechałem całą resztę. Niby wiem co i jak ale wydawało mi się, że jadę tak lekko i wszystko kontroluję. spojrzałem na SRM dopiero po dobrych paru minutach. Końcówka dramatyczna. Z moich danych wynika i tak zapamiętałem, że do półmetka miałem czas 14:34 a od półmetka 14:44. 10 sekund więcej na powrocie. Czasy oficjalne z półmetka są inne. Nie wiem dlaczego. Być może wszyscy mają je zawyżone.
Po drobnych negocjacjach organizacyjnych, sędziowie i zawodnicy doszli do porozumienia, iż wystartują 0,I,II,III kategoria razem z tym, że III będą finiszować po 4 okrążeniu. Wcześniej sędziowie chcieli nas również wypuścić tylko na 4 okrążenia ale niektórzy zawodnicy protestowali i w sumie mieli rację. Jeśli się w regulaminie przedstawia, że kat 0,I,II startuje na 107km to tak musi być. Uznałem, że chyba wolałbym również dłuższy dystans. Wystartowaliśmy. Spora grupa. Ciasno i niebezpiecznie ale widać jednak, że to już jadą ludzie, którzy jeżdżą w peletonie i mają o tym pojęcie. Próbuję wyłapać nowicjuszy na których zwracać uwagę i na których kole lepie się nie znaleźć. Tempo się rozkręca. Małe hopki, które można wjechać z rozpędu i na dużym blacie. Nawet tętno specjalnie mi nie wzrasta. Trzymam się na końcu. Nie wydaje mi się, że byłbym wstanie pojechać w ucieczce na takim dystansie. Mogło by się to skończyć nieciekawie wiec rezygnuję z „monitorowania” mojej konkurencji. Brunke jest całkowicie poza moim zasięgiem. Natomiast Kulik … widząc jak jedzie i z jaką niską kadencją pedałuje mam wrażenie, że jest do przeskoczenia. Czy jest taki mocny? Wytrzyma 107km pedałując w okolicach 70 obrotów? Przy tak niskiej kadencji każdy skok, interwał musi być pokonywany ogromną siłą wkładaną w pedały. Skutek to szybkie zużycie glikogenu i szybkie zakwaszenie mięśni. Czy jest tak mocny? Coś mi się wydaje, że nie. Chyba, że to organizm taki jak…. Jan Ulrich ;-) Atak… jeden zawodnik odjeżdża. Lider Sztum..a wiem kto. Uśmiecham się do siebie. Nie wytrzymał i jedzie. Jest bardzo mocny. Ktoś kto go zna to musi doskoczyć bo ta ucieczka ma duże szanse. Doskakują moi konkurenci Brunke i Kulik i paru innych. Oni na pewno odjadą. Nie ma żadnych szans, żeby im się nie udało. OK. Myślę. Trzeba pilnować mojego trzeciego miejsca w generalce. Rozglądam się za konkurencją. Do końca czwartego okrążenia mieliśmy średnią 40km./h. Tempo bardzo szybkie. Niezliczona ilość interwałowych skoków. Czułem się świetnie. Licznik mnie nie interesował co uznałem za dobry znak. Tak zawsze było kiedy byłem w formie. Ale jak już sobie o nim teraz przypomniałem to zerkając zauważyłem, że każdy skok i klejenie grupy powodował generowanie mocy rzędu 500watów. Co jakiś czas zbieraliśmy niedobitków z ucieczki. Widać, że bardzo ostro jadą. Na czwartym okrążeniu widzę, że mój konkurent z generalki „wymiękł” i odpadł z ucieczki. A… jednak miałem rację. Kadencja robi swoje. Jest ugotowany więc łatwo mi go będzie przeskoczyć na finiszu tylko musi się jeszcze ktoś znaleźć z dwójki między nim a mną, żebym go pokonał w generalce. Piąte okrążenie. Pozostało już nas niewielu. Może kilkanaście osób kat 0,I,II. Już pod koniec czwartego zacząłem odczuwać skurczowe uściski w trójgłowym lewej nogi. Oszczędzałem picie, tak, żeby dwa bidony wystarczyły na cały wyścig. Popiłem kilka łyków isostara skurcze mijały jak ręką odjął wracając po kilku kilometrach. W połowie piątego okrążenia wypiłem wszystko co miałem. Pal licho. Zobaczymy. Skurcze minęły ale czy dotrwam do końca. Przydałby się ktoś kto podałby mi bidon już na czwartym okrążeniu. Więcej picia na całym wyścigu i bez skurczów z pełną mocą mógłbym zafiniszować. Tempo spadło. Zaczęło się czarowanie. Odpoczynek przed decydującym skokiem na metę. Teraz opony mam świetne. GP4000s więc nie mam się co obawiać poślizgu na ostatnim przed finiszowym zakręcie. Wystarczy, że mocno i równo wejdę w zakręt i potem w trupa. Pilnowałem konkurencji ale jeden skok, drugi i wszyscy zginęli gdzieś z tyłu. Nie ma czasu – myślę. Trzeba wypracować dobrą pozycję wejścia w zakręt i trup na zabój bez oglądania. Dobrałem trochę za miękkie przełożenie. W zakręt wszedłem dość dobrze ale nie było już czasu na zmianę przełożenia, więc mieliłem te 200 metrów z prędkością 51km/h, kadencją ponad 100, mocą średnią 746 watów i tętnem 177. Miejsce 6-9. Nie wiem jeszcze dokładnie. Rekord tętna w tym roku. Super. Po blisko trzygodzinnym wyścigu. W generalce w kat. II zająłem 2 miejsce za Leszkiem Brunke. Trochę danych z Ergomo: Moc średnia – 238 watów Moc NP. -283 waty Moc 5 sekund – 927 watów (na jakiejś hopce gdzie grupka pękła i musiałem doskoczyć) Moc 10 sekund 898 watów (jak wyżej) Moc 20 sekund 757 watów (finisz) Moc maksymalna 1190 watów Średnia prędkość 38,8km./h Hr max.- 177 hr.avr. -147 ................... 8.09.2010. Jak się okazało po późniejszym ogłoszeniu wyników to w generalce nie byłem 2 ale 3. Co z tego kiedy już dyplomy i puchary rozdane i to opisane imiennie. Ja to ja ale te trzeci na podium, który był rzeczywiście drugi... Z drugiej strony wyniki wspólnego pozostawiają wiele do życzenia. Z Grajkiem szedłem na finisz łeb w łeb przegrywając o pół roweru i nie wydaje mi się żeby między nami był jeszcze Paweł. Tak czy inaczej musiałbym być trzeci we wspólnym, żeby być drugi w generalce.
15km 21:49 (taki czas mam na Ergomo) średnia 41,1km/h Moc średnia 286 watów Moc NP. – 290 watów Hr.avr.-164 Hr.maks. - 170
Zasada prosta. Za zajęte miejsce na każdym etapie otrzymuje się taką ilość punktów jakie zajęło się miejsce. Wyścig wygrywa ten kto będzie miał najmniejszą ilość punktów. W przypadku takiej samej ilości punktów wyżej jest ten kto był wyżej na czasówce. Czyli całość wygrywa wszechstronny zawodnik, który musi być dobry na czas, umieć mocno przejechać długi dystans i potrafić zafiniszować zajmując dobre miejsce. I etap. Indywidualna jazda na czas na dystansie 15km. Trasa z nawrotem. Miałem do wyboru start w maratonie rowerowym w Kołobrzegu albo start w dwuetapowym wyścigu Masters w Makowie Mazowieckim. Wybrałem to drugie. Decyzja łatwiejsza po złych doświadczeniach organizacyjnych z Gryflandu, gdzie „łaskawy” organizator nie ma zamiaru do dziś oddać nam naszych „trofeów” za zdobyte miejsca, gdyż nie pojawiliśmy się na ich wręczaniu. Dziwna mentalność i wręcz niesamowite podejście. Organizator na siłę zmusza uczestników do pozostania i nocowania jedną noc dłużej by dostać ten … pucharek za 15zł. Łatwo i prosto się to robi. Wyniki są wręcz natychmiast dzięki chipom. Po zakończeniu przejazdu wszystkich grup z danego dystansu, podsumowanie-10 minut, podium i dziękujemy. Tak prawie zawsze wszyscy byliby podczas dekorowania a tak to dekoracja wygląda żałośnie. Często na pudle brak zwycięzcy, drugiego i stoi ten trzeci z żałosną miną i odbiera fanfary. Należy się szacunek wszystkim uczestnikom i zwycięzcom a tak wygląda to jakoś niesympatycznie i to czasami nie z winy tych brakujacych na podium a z sił wyższych bo trzeba być w domu, w pracy na czas. Nie wspomnę już o „cudach” jakie się na takich maratonach zdarzają. Tutaj akurat wyścigi masters nie odbiegają. Organizacyjnie też im wiele brakuje. Ale masters to masters. Inny poziom, inna jazda. Czołówki mastersów ze świecą szukać na maratonach. Jak już jadą to nie jest to ich cel lecz środek do celu. „Cuda” też są tu najróżniejsze ;-) ale łatwiejsze do wychwycenia. Liderów masters niezbyt mile się ogląda na maratonach, bo to już są zawodowcy w pojęciu niektórych organizatorów maratonów. Wracam do ITT. Przygotowania prawie żadne. Odliczę od końca. Piątek zero roweru, czwartek 23km itt lekko. Po dość uciążliwym i kryzysowym poprzednim tygodniu pomyślałem, że spróbuję nowych doświadczeń, czyli więcej wypoczynku z łagodnym wyhamowaniem. Trasa wydawała się bardzo łatwa i szybka więc rower itt i pozycja będą kluczowe. Po wstępnym objechaniu trasy stwierdziłem, że wcale nie jest tak łatwo. Jadąc w jedną stronę wydawało mi się, że jest pod lekki wiatr. Po nawrocie dopiero okazało się, że było jednak z wiatrem i pod to się teraz zaczyna. Wiatr w takim terenie lesistym ma swoje prawa. Wieje z nikąd i zewsząd. Podobnie jest w Toruniu. Rozgrzewka godzinna i start. Za mną startował zwycięzca z poprzedniego roku i tegoroczny II v-ce Mistrz Polski Masters w ITT. To trochę niepokojące i przyznam, że z pewnością mi nie pomagało. Istniała możliwość, że może mnie dogonić. Z tego powodu trudno mi będzie utrzymać odpowiednio niski poziom w pierwszej części dystansu. Tak się też stało. Za cholerę nie mogłem utrzymać mocy na smyczy, myśląc, że konkurent jest tuż tuż. Poprzednik jedzie mocno. Ani go widu ani słychu. 1 minuta to przy prędkości 44km/h ponad 700 metrów. Wydawało mi się, że chyba odjechał dalej. Nawrót, szybkie obliczenia. Jednak nie. Zbliżyłem się do niego. Kątem oka obserwuję i obliczam dystans do mojego konkurenta za mną. Mniej więcej trzymam dystans więc na razie jest ok. Tylko teraz zacznie się prawdziwa jazda. Powolutku ale systematycznie odrabiam do poprzednika ale jest mi ciężko. Nawet bardzo. Nie trzymam kadencji, spinam się, pozycja trochę mnie przytłacza. Przypominam sobie jak kolega trenując ITT wjeżdżał w pozycji ITT na Równicę. Miał rację. Tak trzeba też trenować. Siła i niska kadencja przydają się gdy jest ciężko. Mi tego brakowało. Mijając linię mety zabrakło kilkadziesiąt metrów, żeby dogonić poprzednika. Kątem oka zerkam w tył. Nadrobił nade mną sporo. 10 sekund mu zabrakło, żeby mnie dogonić a mi 5 sekund, żeby dogonić poprzednika. Nie ma co. Motywowaliśmy się mocno 1. Brunke Leszek 2. Kulik Andrzej 3. Bejner Krzysztof Uff. I etap za mną. Jutro 107km w grupie. Trzeba będzie wytrzymać dziesiątki interwałów i zająć jak najlepsze miejsce.
3 miejsce w kat II. To chyba już trzeci raz. Po analizie danych wiem, że przegrałem ten wyścig na tych pięciu zakrętach. Prędkości z jakimi je pokonywałem to 20-25km/h, czas trwania to 3 sekundy na zakręt. Mógłbym zyskać od 1-2 sekund na każdym zakręcie. Bałem się po prostu szybciej je pokonywać. Pierwszy raz musiałbym ostro hamować na obręczach karbonowych i szytkach a w testach dość szybko blokowało mi się koło. Wolałem nie ryzykować. Wystartowałem na Longusie. Zaryzykowałem a i trzeba jakiś start na tej czasówce zaliczyć w przeciwnym razie nie wystartuję na niej nigdy. Rozgrzewkę postanowiłem wykonać taką godzinną z tym, że trudno mi było opanować moc. Lekki podjazd i przycisnąłem mocniej i… rekord tętna w tym roku! 174 na rozgrzewce?! Co jest… Jeśli będzie tak na starcie to jest świeżość i energia ale można się spalić na pierwszych 2 km. Po starcie i podjeździe czułem, że to nie to. Moc była. 400-500 wat ale czegoś brakowało. Nie wiem. Męczyłem się. Nawet nie byłem wstanie depnąć na finiszu. Pozycja była ok. Nie czułem żadnego dyskomfortu. Muszę przeprowadzić eksperyment. Do Felta przykręcę lemonkę a geometrię siodło-suport-kierownica Longusa ustawię dokładnie jak Felta. Potestuję obydwa i zobaczę. Być może rama w Longusie nie jest już tak sztywna, chociaż podczas jazdy tego nie czuję. Czas 8:15, moc średnia 345watów. 6,6 sekundy do I miejsca i .. 0,36 sekundy do drugiego. 38,2km/h, to jest 10,61 metra na sekundę. Czyli to jest różnica 3,82 metra, które zabrakło do drugiego miejsca...jak ważne są szczegóły.. Mój pierwszy start w Świeciu, bodajże w 2006 roku to czas 8:11. Pomiaru mocy jeszcze nie miałem. Rok później 8:20 i 365 watów. Rok temu 8:33 i 340 watów. W porównaniu z poprzednim rokiem, przejechałem chyba ze dwa razy więcej kilometrów. Teraz byłem zdrowy, rok temu po zatruciu. Jestem lżejszy o co najmniej 5kg i agresywna pozycja aero. Wiatr bardzie sprzyjający. Mało jak na tyle poprawek. Fakt, że liczyłem na więcej. Przynajmniej na rekord życiowy na tej trasie. Potwierdza się stara prawda, która mówi, że każdy ma jakieś swoje waty w genach. Odtworzenie ich zajmuje bardzo mało czasu i kilometrów ale przekroczenie tej bariery to już wyższa szkoła jazdy i wcale nie opiera się ona na ilości przejechanych kilometrów. Jeszcze z 5-6kg mniej i przygotuję sobie pierwszy w życiu plan treningowy. dane: 348 watów NP. 324 waty AVR 168 hr Azor. Max. 174
Postanowiłem, że wystartuję więc trzeba trzymać się słowa. W sumie dobrze i niedobrze, że nie przeczytałem regulaminu a było tam napisane bardzo wyraźnie „start kat 0,I,II o godz…” Gdybym to zauważył, lub chociaż pomyślał, że tak może być to mógłbym zrezygnować z takiego startu a tak jak już przyjechałem… Moja niechęć do takich startów nie wynika z jakiejś fobii czy strachu po moich dwóch wypadkach rowerowych ale z prostej kalkulacji oceny ryzyka. Wypadki uświadomiły mi jak duże jest ryzyko i nie da się go w prosty sposób wyeliminować. Dla wyścigów o pietruszkę ryzyko urazu i to dość poważnego jest stanowczo za duże. Teraz o łączeniu grup. Są dwie różne opinie wśród mastersów co do łączenia kategorii. Jedni chcą jechać wspólnie inni nie. Uważam, że ci co chcą jechać w takiej grupie to po prostu nie są na tyle mocni żeby jechać ostro cały wyścig tylko chcą się „dowieźć” na kołach młodych i w odpowiednim momencie wyskoczyć przed metą. Tutaj trzeba mieć ogromne doświadczenie. Są to przeważnie byli kolarze. Taka duża grupa nie pozwoli na jakąś ucieczkę więc można się „wieźć” z tyłu, oszczędzać siły i czekać. Kat 0,I to młodzi naładowani adrenaliną ludzie, którzy jak pociski tylko czekają do wystrzału. Co najgorsze to zawsze znajdą się tacy, którzy bez względu na wszystko, ryzykując kraksą, upadkiem kontuzją swoją i innych będą się pchać do przodu. Tak było w Brodnicy. Teraz druga grupa, która nie lubi łączenia kategorii. Są to mocni i silni kolarze. Mocni na tyle, żeby swoją siłą pomanipulować całą grupą i dobrzy w jeździe na czas oraz inni mało doświadczeni, którym przeszkadza tłok grupy. W grupie 10-15 kolarzy a tak często się dzieje w kat II nie da się za bardzo „podekować” na kole z tyłu. Są ucieczki, próby ich likwidacji i każdy musi brać w tym udział bo inaczej dostanie parę cierpkich słów … od Leszka M ;-) Również taktycznie można ładnie rozgrywać taki wyścig. Wszyscy się znają. Ucieczka zawodników powoduje szybkie kalkulacje co się dzieje. Często jest tak, że odskoczy dwóch trzech mocnych i jest po wyścigu bo w pozostałej grupie nie ma kto gonić. Takie wyścigi lubię. Oczywiście wyniki nie są tak wypaczone ani przypadkowe jak w wyścigach z łączonymi kategoriami. Wygrywają najmocniejsi i najsprytniejsi. Cała taka grupa w kat II jedzie bardzo rozważnie i ostrożnie. Czuję się z nimi komfortowo i dość bezpiecznie. Są to jednak faceci, którzy maja już swoje szlify od czubka głowy po pięty i cenią i rozumieją jak ważne jest zdrowie, życie swoje jak i innych. Trasa miała być selektywna. Fakt, że 4 km po starcie jest lekko pod górkę ale jazda w takiej grupie powoduje, że peleton aż „wsysa” cię co góry. Jedzie się łatwo i lekko. Moja asekuracyjna i ostrożna jazda spychała mnie za każdym razem na koniec grupy. Dłonie na klamkach hamulcowych non stop. Picie tylko w momentach kiedy nikogo nie było w pobliżu. Jechało mi się bardzo dobrze. Żadnych skurczów. Żadnego momentu, w którym mógłbym odpaść z grupy. Po prostu byłem pewny, że mi nie zabraknie mocy nawet na dłuższy pościg. Duży komfort psychiczny, brak uczucia, że jadę już na „oparach”. Wszystko super. Okrążenia mijały i jakoś nie widziałem, żeby dokonywała się jakaś wybitna selekcja. Jeśli już ktoś odpadł to w sposób niezauważalny i rzeczywiście musiał być słaby. Kalkulowałem, że marne szanse żeby odjechała jakaś ucieczka. Dojedziemy w takiej grupie do mety. Tempo jest mocne i ma kto gonić. Teraz ryzyko. Jak napisałem wcześniej znalazł się taki jeden młodzian. Skakał jak pchła po całej grupie. Słaby był więc walczył jak tygrysek i kleił się za wszelką cenę do każdego koła nie bacząc co się wokół niego dzieje i komu zajeżdża drogę. Co chwila ktoś mu sypnął parę „słówek”. Na jednym zakręcie komuś podjechał, aż zafurkotały opony. Ledwo się wywinął ale ściął mi zakręt i ledwo wyhamowałem . Adrenalina robi swoje w takich sytuacjach i nie dziwię się, że czasami idą pięści w ruch. Na początku 7 okrążenia łup i posypało się przede mną. Kraksa. Zawodnicy i rowery fruwały w powietrzu. Na szczęście zdążyłem wyhamować i całkowicie się zatrzymać. Sprawdziłem czy wszystko w porządku u kolegi, rozejrzałem się… ech.. widzę młodziana wijącego się z bólu w rowie. Ruszyłem dalej nie za bardzo wierząc, że uda mi się dogonić grupę. Marne szanse, myślę ale przynajmniej cały skończę ten wyścig. Po drodze zmontowaliśmy grupkę 4 osobową. Tutaj akurat przydała się ta młoda, krzepka krew jednego zawodnika z kat 0, który pomógł nam dojść do grupy. Cóż, kilka km swobodnych zjazdów, zakręt 90 stopni w prawo i 200-300 metrów finisz. Oczywiście w zakręt wchodziłem bardzo ostrożnie potem cała moc w kociął i odrabiałem metr za metrem. Zabrakło z 10-20 metrów i przeskoczyłbym ze dwóch zawodników z dwójką w numerze. Muszę stwierdzić, że moc finiszu 1kW to stanowczo za mało, żeby konkretnie powalczyć. 900 watów na których zbliżałem się do poprzedników dawało 50km/h i prędkość z jaką się do nich zbliżałem nie była powalająca. Gdyby poczuli zagrożenie z mojej strony pewnie przycisnęliby jeszcze. Moc: NP. -301watów AV – 254 waty Max 1084 waty, finisz 5 sek. 982 waty, finisz 10 sek. 924 waty, finisz Hr max. 172 tylko na finiszu, czyli super! Hr avr. 153 czyli prawie luzik ;-) Speed avr. 39,4 km/h
Mój pierwszy wyścig masterski ze startu wspólnego od ..2005 roku. Z założenia miał to być trening przed czasówką w Świeciu. Brakuje mi bardzo intensywnych interwałów, których nie da się zrobić samemu. Stąd pomysł startu w dość ryzykownym wyścigu. Po co mi interwały na 6-cio kilometrową czasówkę? A no po to żeby podnieść próg bólu zmęczeniowego i nauczyć organizm akumulacji całej energii i wyładowania jej w krótkim czasie np. tych 8-śmiu minut. Przygotowanie przyjąłem identyczne jak do mojej 200km wycieczki. Poniedziałek, wtorek, środa - 3-4 godziny z interwałami z początku tygodnia. Następnie czwartek tylko do pracy i do domu (46km), piątek zero roweru. Sobota start. Bardzo niechętnie jechałem na ten wyścig. Stojąc na starcie byłem gotów wrócić do auta i jechać do domu. Deszcz, mokro, ślisko. Do mety zjazd i ostre zakręty. Kilka wypadków wśród zawodników z wcześniej startujących kategorii. Zabrałem koła karbonowe i Grecale nie wiedząc właściwie na jakich wystartować. Klocki założyłem do karbonu. Zdecydowałem się wystartować na Grecalach ze względu na pogodę ale zapomniałem zabrać zwykłych klocków. Efekt taki, że tylne koło prawie nie hamowało na zjazdach. Cały impet wyhamowania przejmowało przednie koło, a było bardzo niebezpiecznie. Jechaliśmy 7 rund po nieco ponad 8km. Jechało mi się bardzo dobrze. Oczywiście po każdym zjeździe zostawałem kilkadziesiąt metrów z tyłu ale doganiałem grupę bez problemu. Podjazd taki sobie. 1,4km ze średnim nachyleniem bodajże... 3,45% a maksymalnym 8,2% i siodełkiem w środku. Ostatnią rundę postanowiłem wjechać trochę mocniej ale nie na maksa. Po analizie danych, które okazały się naprawdę imponujące jak na mnie, było to 1,357km w 2:46 na średniej mocy 431watów, znormalizowanej 482 waty, maksymalnej 840 watów i średniej 29,5km/h. Wyścig spełnił całkowicie moje oczekiwania. Analiza danych z Ergomo ukazała bardzo obiecujące a czasami zaskakujące i imponujące wyniki. Moja moc z całości NP to 325 watów. Średnia 260 watów. Różnica świadczy o bardzo interwałowej jeździe. Ostatnie 5 sekund finiszu to 1087 watów, czyli 60-70 metrów na mocy ponad 1kW! Świetnie. Rama Felt F2C, aż się dziwnie chybotała. Rozszerzając to do 10 sekund-863 waty, 20 sekund-727 watów. To już ok. Wcześniej potrafiłem 720 watów generować przez minutę ale to na pełnym wypoczynku. Tutaj pod koniec wyścigu. Byłem daleko z tyłu ale wyraźnie doganiałem poprzedników. Jakby finisz był na długiej prostej i start z równej pozycji to mogłoby być bardzo ciekawie ale cały pic finiszu polega na tym, żeby sobie wcześniej wypracować jak najlepszą pozycję. Noga była idealna. Nie zawiodła. Jedynie mała kolka dokuczała ale to wynik braku rozgrzewki i ostrego interwałowego tempa od początku. Miejsce bardzo odległe. Chyba ostatnie z grupy, która dotrwała do końca ale jestem bardzo zadowolony. Mimo braku treningów na ekstremalnych interwałach, gdyż trenuję sam, nie było mowy żebym odpadł z grupy. Nawet sam musiałem po każdym zjeździe gonić czołówkę co na pierwszych okrążeniach było dość trudne ale później stawało się coraz łatwiejsze, gdyż wszyscy odczuwali zmęczenie i tempo spadało. Po analizie danych z Ergomo, naliczyłem ok 20 interwałów 20 sekundowych na mocy ponad 500 watów, 10 interwałów 15 sekundowych na mocy ponad 600 watów, 20 interwałów 10 sekundowych na mocy ponad 600 watów. Oczywiście większość z nich nakłada się na siebie. Jak na samotne treningi, braku interwałów takich .. zabójczych to jestem naprawdę bardzo zadowolony. W końcu coś się z tą formą dzieje. Jeszcze z 8 kg zrzucić.... Tętno maksymalne 172, średnie 159. Soft Ergomo wyliczył mi, że jestem w stanie generować 376 watów w 26 minut więc rewelka :-) Szkoda, że tego nie miałem na MP ITT. (Wtedy 304 waty w 30 minut)
Po wcześniejszej jeździe dwójkami czułem, że coś jest nie tak. Moje odczucia powysiłkowe były jednym słowem złe. Tylko dlaczego? Jeździłem przez zimę. Może niewiele, do 5 godzin tygodniowo na iMagicu ale od połowy marca od razu na szosę i po 2,5-3 godziny dziennie od poniedziałku do piątku. Można być słabym jeśli treningi są za lekkie. Można dostać skurczów, zawrotów głowy gdy krew odchodzi po gwałtownym powstaniu z krzesła. Ale zawsze po wyścigu, nawet takim gdzie mózg z wysiłku wyłącza się prawie w 90% po chwili następowała prawie euforia. Kiedy już dochodziłem do siebie czułem się wspaniale. Energia wracała ze zdwojoną siłą ładując każdy zmęczony mięsień. Teraz tak nie było. Pomyślałem, że chyba przegiąłem z ilością jak i intensywnością. Bądź co bądź jak już wyjechałem na szosę w połowie marca to po pierwsze było zimno. Po drugie wiało prawie zawsze od morza. Codziennie 40km pod silny wiatr w twarz. Musiałem się przemęczyć. Stąd takie dziwne samopoczucie. Ale i tak nie pasowało mi to. W dniu maratonu przed startem również czułem się nieswojo. Zobaczymy. Stoimy na starcie. Przyglądam się mojej grupie. Deszcz lekko siąpi i zniechęca. Żałuję, że przyjechałem. Pamiętam z poprzednich lat wyścigi masters, w których brałem udział i te strugi deszczu tryskające spod kół prosto w oczy, twarz, usta. Tak będzie i tym razem – wzdycham. Przyjemności niewiele albo wcale. Mnóstwo wody zmieszanej z potem, piachem i błotem. Ubrałem się dość ciepło. Buty zawinąłem w worki foliowe, spiąłem gumkami i na to ocieplacze neoprenowe. Póki stopy będę miał suche to będzie dobrze i ciepło. Jak przemokną to będzie po jeździe. Zrobi mi się momentalnie zimno. Spadnie wydolność i koniec. Startujemy. Tempo od razu …wyścigowe. Adrenalina każdemu skoczyła i każdemu jedzie się łatwo. Wychodząc na zmianę miałem tętno bliskie 170 uderzeniom, więc od mojego maksa niewiele. Za ostro! Muszę przystopować. To nie protokół Tabaty, żeby dawać z siebie wszystko przez te niecałe 4 minuty. Tu tak trzeba będzie jechać ponad 2 godziny! Ze 30-40km pracowałem w miarę dobrze. Potem zaczęły się problemy z kolką. Jak kolka minęła to skurcze. Tempo zawrotne. Średnia ponad 40km/h ale moja średnia moc jest porównywalna z Iławą tylko tam jechałem swobodnie a tu już cierpię! Zabrałem jeden bidon czystej wody. Gdy popiłem skurcze mijały ale picia wystarczyło na połowę dystansu. Każde mocniejsze szarpnięcie podczas którego musiałem wstać z siodła, nasilało bóle mięśni. Coś jest naprawdę źle. Gdzie jest ta moja wiosenna moc? Teraz mam ledwo 240 watów avr a przecież jeszcze w kwietniu mogłem jechać na 280 watach przez 2 godziny. Bardzo interwałowe tempo mnie rozłożyło – myślę sobie. Fakt, nie miałem okazji tak pojeździć i teraz zbieram owoce. Parę ostrzejszych „strzałów” i jestem ugotowany. Ech.. kolejna nauczka, o której zapomniałem. Z drugiej strony ten start to miało być przygotowanie do MP ITT więc nie narzekaj. Po drodze zgarnęliśmy wielkiego gościa na czasowym rowerze. Ulokowałem się za nim mając dobrą ochronę przed wiatrem. Jechał w 2-3 metrowym odstępie od grupy więc nikt nie angażował go do zmian. Na 80km pękł. Jak się zorientowałem to już grupka odjechała na kilkanaście metrów. Dałem spokój z pogonią. Po pierwsze bałem się, że skurcze mnie sparaliżują a po drugie to już prawie meta. Jak się okazało to ze względu na roboty drogowe musieliśmy jechać kilkanaście kilometrów więcej co było bardzo dołujące. Zmęczenie, skurcze, ból mięśni nasilający się z każdym kolejnym kilometrem. W open byłem szósty. W mojej kategorii czwarty. Muszę z całym szacunkiem przyznać, że do tylko zasługa mojej grupy. Malinowski, Dec, Hlek przy mniejszym wsparciu pozostałych wypracowali taki czas. Na drugi dzień po powrocie do domu zostałem rozłożony na czynniki pierwsze przez grypę żołądkową. Co to za dół psychiczny :-( Rany… nigdy więcej. To, że coś boli to nic ale ta pustka w głowie. Brak nawet cienia radości z czegokolwiek. Zacząłem rozumieć jak to jest jak człowiek jest w depresji. A teraz wrażenia podnieśmy do potęgi? Brrr.. Czas inkubacji wirusa to podobno 1-3 dni więc z dużym prawdopodobieństwem byłem już zarażony na tych wyścigach. Trochę mi ulżyło bo to wyjaśnia złe samopoczucie, a wyniki? Będą lepsze ;-)
Ciężka próba ale bardzo fajna i ekscytująca. Rozważałem jak przygotować rower. Czy kosztem generowanej mocy, obniżyć lemondkę i uzyskać lepszą pozycję aero czy odwrotnie. Nie było już czasu na jednoczesne obniżenie lemondki i dostrojenie się do nowej pozycji. Zdecydowałem się na to pierwsze. Założyłem, że do półmetka muszę utrzymać średnio te 300 watów a po nawrocie .. cóż puścić wodze fantazji ;-) To jednak długa prawie godzinna czasówka. Opór aero może być decydujący w porównaniu do utraconych kilku-kilkunastu watów ze względu na niższą pozycję. Bardzo trudno było trzymać się założonej mocy ze względu na moją wagę 83kg i bardzo pofałdowaną trasę. Byle jaka hopka a na liczniku 400 watów. Pierwsze 4km moc nie spadała poniżej 350 watów a bardzo często przekraczała 400 watów. Efektem było dogonienie wcześniej startującego zawodnika. Troszkę odpuściłem. To jednak godzina jazdy więc trzeba rozłożyć siły. Po jakimś czasie dogoniłem kolejnego i następnego. Przestałem liczyć bo nie wiedziałem czy to moja kategoria czy wcześniejsza. Średnia prędkość i tak nie wróżyła cudownego wyniku. Te hopki dobijały. Ech ta waga. Gdybym ważył z 70-75kg a to i tak waga dla mnie ze sporym zapasem (174cm) to wjeżdżałbym na nie na 300 watach z prędkością 35-40km/h. Po nawrocie na jednym z podjazdów miałem 27km./h i 450 watów. Masakra. Było wcinać w zimie lody? Pizze i słodkości? ..to cierp teraz i żałuj.. ale co z tego jak i tak za późno ale co zjadłem to moje i nikt mi nie odbierze ;-) Kolejne kilometry mijały. Miałem wrażenie, że hopki są coraz ostrzejsze i trudniejsze. To wiatr. Jednak teraz wieje w twarz. Analizuję.. z trudem. 4 km do mety to będzie zjazd więc ze 6km przed metą mogę „pójść w trupa” lub chociaż spróbować. Przyciskam. Kolejny zawodnik. Z przodu widzę następnego z dwójką w numerze. Chyba moja kategoria. Doganiam i wyprzedzam. Dojeżdżam do tych ostatnich 4 km. Jest łatwiej, lżej. Zrzucam na niższy bieg i cisnę na twardo coraz mocniej. Wyprzedza mnie van audi, który po chwili dostosowuje prędkość do przepisów czyli 50km/h. Tyle to i ja jadę ale mogę więcej. Zmusza mnie do ekstremalnego wysiłku i wyprzedzam audi przed metą. Czas 56:47 i średnia 39,6km/h daje mi pierwsze miejsce w kategorii 40-50 lat. W sumie to byłbym drugi. Mój dobry kolega startujący za mną doszedł mnie do półmetka i mało prawdopodobne, że wymiękłby później. Po nawrocie przebił dętkę i po jeździe. Ale to mistrz. Prawdziwy cyborg z natury i wegetarianin. Przegrać z nim to nie porażka. A szkoda bo pokazałby 20 i 30-latkom co potrafią panowie około 50-taki. Jestem przekonany, że uzyskałby najlepszy czas w open. Mój czas dał mi pierwsze miejsce w kat.C. Wygrałem z przewagą ponad 3 minut. Wśród open mój czas był 6 ze stratą ponad 2 minut. Mimo blisko 50 lat jednak trudno mi się nie oprzeć i nie porównywać jeszcze z 20-30-tkami
Jadąc na mistrzostwa nie liczyłem na zbyt wiele. Miało to być raczej podsumowanie moich treningów niż walka o medale. Podsumowanie polegające na oszacowaniu zależności moich możliwości od jakości treningów a w wyniku również dystansu jaki dzieli mnie od konkurencji. To, że mam spore rezerwy to wiem już od dawna, tylko ile pracy muszę włożyć, żeby je wykorzystać? Czy stać mnie na to? Psychicznie jak i fizycznie? Zawsze to podkreślam, iż dla mnie najważniejsza jest niska waga ciała i w efekcie zdrowie a w dalszej kolejności jakieś sukcesy rowerowe. Aczkolwiek planowanie i startowanie w zawodach daje motywację do tego żmudnego, codziennego jeżdżenia/trenowania od 6:00 rano, dojeżdżąjąc do pracy 23km i potem o 15:00, powrót inną rasą, 52km. To jest tylko jeżdżenie w celu spalania kalorii i tkanki tłuszczowej. Na prawdziwy trening przyjdzie czas gdy waga mojego ciała osiągnie te magiczne i wymarzone 75kg. Po dość stresującym starcie z Michałem na czasówce w Gryficach odczuwałem zniechęcenie i apatię. Z resztą jak sobie przypominam to prawie zawsze tak było. Całe miesiące przygotowań a w przededniu i dniu startu totalna olewka. Tak było i tym razem ale nie ma mowy. Trzeba wszystko zrobić jak najlepiej. Dojechałem, zapisałem się, pobrałem numer. Przeszedłem się po Służewie wypatrując znajomych. Frekwencja dopisała. Wszędzie kolarze. Porozmawiałem ze znajomymi po czym wsiadłem do samochodu próbując się rozluźnić a może i nawet zdrzemnąć. Godzinę przed startem przebrałem się i zacząłem rozgrzewkę. Bardzo męcząca jazda. Ciężko, prędkości słabe, zmęczenie duże ale tak to zawsze jest na rozgrzewce. Dopiero sam start wyzwala rezerwy. Adrenalina to naturalny narkotyk wyzwalający wszelkie rezerwy organizmu i znieczulający na ból. Przebrałem się w suche ubranie i pojechałem na start. Startowałem jako drugi z mojej kategorii IIB. Sędzia odlicza czas, instruuje powtarzając znudzonym głoem całą formułkę po raz nty. Przygotowuję licznik. Ergomo samo wystartuje z chwilą jak ruszę. Polara włączam 10 sekund przed. Ruszam. Wstaję w pedały. Nie czuję podniecenia. Mam wrażenie, że adrenaliny nie ma i nie będzie. Ale to złudzenie. Jest! Płynie zmieszana z krwią i ładuje mięśnie energią, która jest dostępna tylko na takich imprezach. Serce zwiększa maksymalnie swoją pojemność wyrzutową, tłoczy litry krwi. Cała machina mięśni rusza jak lokomotywa i rozpędza się z każdym metrem. Pamiętam dobre rady Mirka i pierwsze kilkanaście sekund rozpędzam się na mocy 500 i więcej watów po czym siadam i ustalam założone 300 watów. Adrenalina powoduje, że moc w nogach, aż się wyrywa. Musiałem mocno wyhamować organizm do tych 300 watów. W takich chwilach wydaje się, że jedziesz dosłownie spacerowo ale to złudzenie. Wykonana praca potrzebuje energii a ona nie bierze się znikąd. Płynie z krwią w żyłach i dostarcza do mięśni. Pierwszy, drugi, trzeci… piąty kilometr i powoli zaczynam odczuwać te 300 watów. Tętno 165 więc tak mogę jechać. Staram się uspokoić rytm, oddech, rozluźnić napięte mięśnie karku, rąk i barków. Wszystko ok. Uspokajam się. Normalizuję i upłynniam ruch pedałowania. Wszystko zgodnie z planem. Po jakiś 5-6km widzę już poprzednika. Muszę się powstrzymać, żeby nie przyśpieszyć. Spokojnie, mówię sobie. Dojdziesz go tak czy inaczej. Trzymaj rytm. Dogoniłem go 1-2km przed nawrotem. Uczciwie nawet przez chwilę nie próbowałem wsiąść mu na koło omijając go z daleka. Czułem, że chyba nie odpuści takiej okazji i się „przyklei”. Nie chciałem tracić czasu na sprawdzanie i oglądanie się. Nawrót. Staram się zrobić to jak naj płynniej. Udaje mi się. Kątem oka widzę, że miałem rację. Siedzi na kole na całego. Odruchowo przycisnąłem po nawrocie na stojąco 450-550watów. Siadam i jadę dalej. Trzyma się skubany. To musi być były kolarz jeszcze nie wytrenowany na nowo. Jedzie słabo ale wie jak ważne jest za wszelką cenę utrzymanie koła. No cóż najważniejsze dla mnie to utrzymanie rytmu. Jeszcze 10km. 4km przed metą zaczęło być ciężko. Wiatr w twarz i lekko pod górę. Mogę już pójść w trupa…myślę. Wstaję z siodła. Zaczynam przepychać ale ściana wiatru trzyma jak diabli i zniechęca. Prędkość spada.. 40,39,38,37km/h. Napis 1km. Znowu wstaję i cisnę. Ten wiatr działa deprymująco. W końcu meta. Uff.. koniec. Pochylam się nad licznikami, żeby sprawdzić czas. Pot leje się ze mnie z nosa, brody, uszu prawie ciurkiem. To dobry znak. Znaczy mięśnie się mocno grzały od pracy a organizm potrafił je schłodzić produkując takie ilości potu. Szybko dochodzę do siebie. Tak jak to było za dawnych czasów. Chyba wracam po chorobie, myślę, chociaż wątpię w możliwość zregenerowania się w pełni, po tej grypie żołądkowej, do startu w dwójkach. Czas 29:58 i ósme miejsce. Moc NP.-304W, AVR.300W. Strata do zwycięzcy 1:16. To bardzo niewiele. 20km, nadwaga z 10kg, grypa żołądkowa zakończona kilka dni wcześniej. Rower nie w pełni czasowy. Pozycja … dość wysoka. Teraz pytanie. Czy ja byłem taki dobry czy oni tacy słabi? W 2006 roku bez specjalnych treningów mogłem jechać 20 minut ze średnią mocą 355 watów. Teraz 300watów. Coś mi się zdaje, że moja kategoria w tym roku wcale nie była taka mocna ale jednak wszyscy najlepsi są. Proporcje czasów bardzo zbliżone i porównywalne z poprzednimi latami. Hm.. Wystarczyłoby zrzucić z 10kg, obniżyć pozycję, zmienić ramę na czasową i pełne koło z tyłu. Do tego plan treningowy… Da się powalczyć o pudło w przyszłym roku! Mój cel do końca tego roku – 75kg