Postanowiłem jednak ćwiczyć jazdę na Longusie. Do najbliższego startu jest sporo czasu więc "pomęczę" i zobaczę czy da się oswoić tę ekstremalnie niską pozycje itt i przekazywana moc będzie taka jak na Moserze i Felcie. Na razie sporo brakuje. Łatwo się wykręca średnie bliskie 40km/h ale przeskoczenie tej bariery to już ciężka sprawa. Więc cały tydzień Longus a potem jedniodniowy odpoczynek i test 2x20 minut. Zobaczymy..
Przed południem Tczew - Piaseczno - Tczew a po południu Tczew - Sobieszewo - Tczew. Dość sprawna i spokojna jazda. Powoli oswajam się z rowerem ale przekazanie mocy nie jest jeszcze takie sprawne jak na Felcie.
Dłuuuuga wycieczka. 110km w jedną stronę. Kawa u rodziny i 110km powrotu. Czyli Tczew-Grudziądz-Szembruk i powrót pod wiatr. Świetna jazda. Lekko i swobodnie. Od Grudziądza pod wiatr. Moc NP 276W i na powrocie 266W. TSS to lepiej nie podam bo po wyniku powinienem leżeć tydzień na plaży w Egipcie ;-)..a co tam 236 w jedną, 213 powrót. Co jest? Wczoraj zrobiłem przerwę po 2 tygodniowych mordęgach na ITT i Moserku gdzie siodła i kierownice wędrowały w całych swoich regulowanych zakresach. Wczoraj wcinałem wszystko co tylko w domu było włącznie litrem lodów. Z rana lekkie śniadanko i w drogę. Po drodze wjechałem na mój ulubiony z dawnych czasów Dusocin w czasie z najlepszych wjazdów. 1400metrów, średnio 3,8% w 2:52 ze średnią mocą 442waty i to z jaką swobodą. Nie próbowałem nawet bić żadnych rekordów wiedząc, że przedemną jeszcze ze 130km jazdy. Muszę przeanalizować krok po kroku ostatni tydzień, dwa. Co stało się przyczyną tak lekkiej i łatwej dzisiejszej jazdy. Jutro mały teścik na Longusie :-)
Po wcześniejszej jeździe dwójkami czułem, że coś jest nie tak. Moje odczucia powysiłkowe były jednym słowem złe. Tylko dlaczego? Jeździłem przez zimę. Może niewiele, do 5 godzin tygodniowo na iMagicu ale od połowy marca od razu na szosę i po 2,5-3 godziny dziennie od poniedziałku do piątku. Można być słabym jeśli treningi są za lekkie. Można dostać skurczów, zawrotów głowy gdy krew odchodzi po gwałtownym powstaniu z krzesła. Ale zawsze po wyścigu, nawet takim gdzie mózg z wysiłku wyłącza się prawie w 90% po chwili następowała prawie euforia. Kiedy już dochodziłem do siebie czułem się wspaniale. Energia wracała ze zdwojoną siłą ładując każdy zmęczony mięsień. Teraz tak nie było. Pomyślałem, że chyba przegiąłem z ilością jak i intensywnością. Bądź co bądź jak już wyjechałem na szosę w połowie marca to po pierwsze było zimno. Po drugie wiało prawie zawsze od morza. Codziennie 40km pod silny wiatr w twarz. Musiałem się przemęczyć. Stąd takie dziwne samopoczucie. Ale i tak nie pasowało mi to. W dniu maratonu przed startem również czułem się nieswojo. Zobaczymy. Stoimy na starcie. Przyglądam się mojej grupie. Deszcz lekko siąpi i zniechęca. Żałuję, że przyjechałem. Pamiętam z poprzednich lat wyścigi masters, w których brałem udział i te strugi deszczu tryskające spod kół prosto w oczy, twarz, usta. Tak będzie i tym razem – wzdycham. Przyjemności niewiele albo wcale. Mnóstwo wody zmieszanej z potem, piachem i błotem. Ubrałem się dość ciepło. Buty zawinąłem w worki foliowe, spiąłem gumkami i na to ocieplacze neoprenowe. Póki stopy będę miał suche to będzie dobrze i ciepło. Jak przemokną to będzie po jeździe. Zrobi mi się momentalnie zimno. Spadnie wydolność i koniec. Startujemy. Tempo od razu …wyścigowe. Adrenalina każdemu skoczyła i każdemu jedzie się łatwo. Wychodząc na zmianę miałem tętno bliskie 170 uderzeniom, więc od mojego maksa niewiele. Za ostro! Muszę przystopować. To nie protokół Tabaty, żeby dawać z siebie wszystko przez te niecałe 4 minuty. Tu tak trzeba będzie jechać ponad 2 godziny! Ze 30-40km pracowałem w miarę dobrze. Potem zaczęły się problemy z kolką. Jak kolka minęła to skurcze. Tempo zawrotne. Średnia ponad 40km/h ale moja średnia moc jest porównywalna z Iławą tylko tam jechałem swobodnie a tu już cierpię! Zabrałem jeden bidon czystej wody. Gdy popiłem skurcze mijały ale picia wystarczyło na połowę dystansu. Każde mocniejsze szarpnięcie podczas którego musiałem wstać z siodła, nasilało bóle mięśni. Coś jest naprawdę źle. Gdzie jest ta moja wiosenna moc? Teraz mam ledwo 240 watów avr a przecież jeszcze w kwietniu mogłem jechać na 280 watach przez 2 godziny. Bardzo interwałowe tempo mnie rozłożyło – myślę sobie. Fakt, nie miałem okazji tak pojeździć i teraz zbieram owoce. Parę ostrzejszych „strzałów” i jestem ugotowany. Ech.. kolejna nauczka, o której zapomniałem. Z drugiej strony ten start to miało być przygotowanie do MP ITT więc nie narzekaj. Po drodze zgarnęliśmy wielkiego gościa na czasowym rowerze. Ulokowałem się za nim mając dobrą ochronę przed wiatrem. Jechał w 2-3 metrowym odstępie od grupy więc nikt nie angażował go do zmian. Na 80km pękł. Jak się zorientowałem to już grupka odjechała na kilkanaście metrów. Dałem spokój z pogonią. Po pierwsze bałem się, że skurcze mnie sparaliżują a po drugie to już prawie meta. Jak się okazało to ze względu na roboty drogowe musieliśmy jechać kilkanaście kilometrów więcej co było bardzo dołujące. Zmęczenie, skurcze, ból mięśni nasilający się z każdym kolejnym kilometrem. W open byłem szósty. W mojej kategorii czwarty. Muszę z całym szacunkiem przyznać, że do tylko zasługa mojej grupy. Malinowski, Dec, Hlek przy mniejszym wsparciu pozostałych wypracowali taki czas. Na drugi dzień po powrocie do domu zostałem rozłożony na czynniki pierwsze przez grypę żołądkową. Co to za dół psychiczny :-( Rany… nigdy więcej. To, że coś boli to nic ale ta pustka w głowie. Brak nawet cienia radości z czegokolwiek. Zacząłem rozumieć jak to jest jak człowiek jest w depresji. A teraz wrażenia podnieśmy do potęgi? Brrr.. Czas inkubacji wirusa to podobno 1-3 dni więc z dużym prawdopodobieństwem byłem już zarażony na tych wyścigach. Trochę mi ulżyło bo to wyjaśnia złe samopoczucie, a wyniki? Będą lepsze ;-)
7 dni czasówką do pracy. Ponad 2,5 godz dziennie. Oczywiście nie tylko w pozycji itt ;-) Średnie, gdzie 2/3 trasy pod ten morski wiatr, wychodzą ponad 34km/h przy mocach ledwo 200watów. Wczoraj już wymiękłem. Kryzys, brak sił, odwodnienie, bóle w karku, napięcie mięśni. Dzisiaj wsiadłem na poczciwego moserka. Jeny! jak się teraz na nim dziwnie jedzie. Jakiś taki wielki (kiera, baran 44cm)ale za to jak wygodnie :-) Odpocznę ze dwa, trzy dni i trzeba Longusem test zrobić :-)
Longus zmontowany. Rama bardzo niska. Łokcie mam co najmniej o 5cm niżej jak na Felcie. Z moją wagą bardzo ciężko. Pierwszy lekki test (hr.avr.128) na 30km z nawrotem średnia 37km/h, przy mocy ledwo 200 watów. Jest potencjał w tym rowerze. Trzeba tylko zrzucić z 10kg :-( .. i przyzwyczaić do nowej niskiej pozycji. No i kryzys chyba mija. Przedwczorajsza ostra przejażdzka z kolegą na 50km wykazała, że moje FTP jest już na 320 watach i to w pozycji ITT :-)
Ciężka próba ale bardzo fajna i ekscytująca. Rozważałem jak przygotować rower. Czy kosztem generowanej mocy, obniżyć lemondkę i uzyskać lepszą pozycję aero czy odwrotnie. Nie było już czasu na jednoczesne obniżenie lemondki i dostrojenie się do nowej pozycji. Zdecydowałem się na to pierwsze. Założyłem, że do półmetka muszę utrzymać średnio te 300 watów a po nawrocie .. cóż puścić wodze fantazji ;-) To jednak długa prawie godzinna czasówka. Opór aero może być decydujący w porównaniu do utraconych kilku-kilkunastu watów ze względu na niższą pozycję. Bardzo trudno było trzymać się założonej mocy ze względu na moją wagę 83kg i bardzo pofałdowaną trasę. Byle jaka hopka a na liczniku 400 watów. Pierwsze 4km moc nie spadała poniżej 350 watów a bardzo często przekraczała 400 watów. Efektem było dogonienie wcześniej startującego zawodnika. Troszkę odpuściłem. To jednak godzina jazdy więc trzeba rozłożyć siły. Po jakimś czasie dogoniłem kolejnego i następnego. Przestałem liczyć bo nie wiedziałem czy to moja kategoria czy wcześniejsza. Średnia prędkość i tak nie wróżyła cudownego wyniku. Te hopki dobijały. Ech ta waga. Gdybym ważył z 70-75kg a to i tak waga dla mnie ze sporym zapasem (174cm) to wjeżdżałbym na nie na 300 watach z prędkością 35-40km/h. Po nawrocie na jednym z podjazdów miałem 27km./h i 450 watów. Masakra. Było wcinać w zimie lody? Pizze i słodkości? ..to cierp teraz i żałuj.. ale co z tego jak i tak za późno ale co zjadłem to moje i nikt mi nie odbierze ;-) Kolejne kilometry mijały. Miałem wrażenie, że hopki są coraz ostrzejsze i trudniejsze. To wiatr. Jednak teraz wieje w twarz. Analizuję.. z trudem. 4 km do mety to będzie zjazd więc ze 6km przed metą mogę „pójść w trupa” lub chociaż spróbować. Przyciskam. Kolejny zawodnik. Z przodu widzę następnego z dwójką w numerze. Chyba moja kategoria. Doganiam i wyprzedzam. Dojeżdżam do tych ostatnich 4 km. Jest łatwiej, lżej. Zrzucam na niższy bieg i cisnę na twardo coraz mocniej. Wyprzedza mnie van audi, który po chwili dostosowuje prędkość do przepisów czyli 50km/h. Tyle to i ja jadę ale mogę więcej. Zmusza mnie do ekstremalnego wysiłku i wyprzedzam audi przed metą. Czas 56:47 i średnia 39,6km/h daje mi pierwsze miejsce w kategorii 40-50 lat. W sumie to byłbym drugi. Mój dobry kolega startujący za mną doszedł mnie do półmetka i mało prawdopodobne, że wymiękłby później. Po nawrocie przebił dętkę i po jeździe. Ale to mistrz. Prawdziwy cyborg z natury i wegetarianin. Przegrać z nim to nie porażka. A szkoda bo pokazałby 20 i 30-latkom co potrafią panowie około 50-taki. Jestem przekonany, że uzyskałby najlepszy czas w open. Mój czas dał mi pierwsze miejsce w kat.C. Wygrałem z przewagą ponad 3 minut. Wśród open mój czas był 6 ze stratą ponad 2 minut. Mimo blisko 50 lat jednak trudno mi się nie oprzeć i nie porównywać jeszcze z 20-30-tkami